Wspomnienia

Walka o życie – Syberia lata 1940-1946

Wybuch II wojny światowej zastał mnie jako ośmioletniego chłopca, który w tym dniu miał rozpocząć naukę w III klasie Szkoły Powszechnej w miejscowości Krasne, powiat Młodeczno, województwo wileńskie. Mój ojciec pracował jako leśniczy, matka zaś jako nauczycielka matematyki w Szkole Powszechnej. Miałem dwóch braci, starszy Konrad, urodzony 3 marca 1930 r. i młodszy Leszek, urodzony 1 kwietnia 1939 r.

17 września 1939 r., po wkroczeniu wojsk sowieckich na wschodnie tereny Rzeczypospolitej, mój ojciec, były piłsudczyk, bojąc się o swoje życie, zmuszony był do ucieczki z miejsca stałego zamieszkania i wraz z Konradem wyjechał do miejscowości Lida, gdzie mieszkała moja babcia.

W pierwszej dekadzie lutego 1940 r. miały miejsce masowe wywózki ludności polskiej w głąb ZSSR na Syberię. Mama, słysząc o wywozie Polaków w głąb Rosji oraz przeczuwając, że nas to też może spotkać, starała się przygotować do ewentualnej ucieczki. Zeszła z nami do piwnicy, gdzie we wrześniu 1939 r. wspólnie z ojcem zakopali biżuterię i pamiątki rodowe. Wtedy właśnie usłyszeliśmy mocne kołatanie do drzwi. Okazało się, że to Konrad przybiegł ze stacji kolejowej i oznajmił, że uciekł z transportu, którym wraz z ojcem i babcią byli wiezieni na Sybir. Wykorzystując postój pociągu pod semaforem na stacji Krasne, ojciec zaryzykował, przepchnął Konrada przez małe okienko wagonu towarowego i za pomocą powiązanych ręczników opuścił go na ziemię. To, że strażnicy konwoju tego nie zauważyli i go nie zabili, to cud. Ucieczka nasza była jednak spóźniona, gdyż tej samej nocy, 14 lutego około godz. 3 wyrwał mnie ze snu łomot do drzwi. Przyszli po nas. Wpadło do domu dwóch NKWD-zistów i dwóch Białorusinów, których mama dobrze znała, bo uczyła w szkole ich dzieci. Oznajmili nam, że figurujemy na liście rodzin podlegających deportacji w głąb Rosji. Tę wiadomość mama przyjęła z kompletną rezygnacją. Osuwając się na krzesło, powiedziała: „Nigdzie nie pojadę. Możecie nas nawet pozabijać”. I tak siedziała bez ruchu w dziwnym letargu. Bo i cóż mogła zrobić samotna kobieta z trojgiem dzieci? Białorusini założyli nam ciepłe ubrania, spakowali w toboły pościel, żywność, dodatkową ciepłą odzież, dokumenty. Ubrali też mamę.

Posadzili nas na konne sanie i powieźli 15 km do Młodeczna na rampę, gdzie był podstawiony skład wagonów towarowych. Zrozpaczone rodziny polskie ładowano wśród wyzwisk i ponagleń. Zobaczyliśmy bydlęce wagony z pryczami, piecem żeliwnym pośrodku i dziurą w podłodze, która służyła nam później jako sanitariat. Ściany wagonów były gęsto oblepione zamarzniętym kałem bydlęcym. Na drewnianych pryczach, które były siedliskiem wszelkiego robactwa, leżeli obok siebie zesłańcy. Po kilku godzinach skład, około 50 zaryglowanych wagonów towarowych, ruszył na wschód. Na „nieludzką ziemię”. Na Sybir. W wagonie, w którym jechaliśmy, było około 50 osób. W czasie podróży dwie osoby zmarły. Ich losu, o mały włos, nie podzielił mój mały braciszek Leszek, gdyż w nocy ten 10-miesięczny zesłaniec wygramolił się z wózeczka i raczkując w stronę gorącego pieca, niechybnie spadłby na rozżarzony blat. Cudem złapał go, na wystające poza obręb pryczy nogi, śpiący obok nas pan Heretyński. Ocalił mu życie. Nigdy nie zapomnę rozpaczliwego krzyku mamy, która na słowa pana Heretyńskiego: „Pani Popławska! Dziecko!!!” rzuciła się do stojącego obok pustego wózka.

Po ponad trzytygodniowej tułaczce o głodzie i chłodzie eszelon skazańców dotarł do stacji Kwitok w tajszeckim powiecie, województwo irkuckie, gdzie nas wyładowano i pogoniono w tajgę do łagru Udacznyj. Tam nie byliśmy pierwszymi mieszkańcami. W zawszonych i zapluskwionych drewnianych barakach, cierpiąc z powodu potwornego zimna i głodu, w wiecznym brudzie, walcząc z epidemiami tyfusu, szkorbutu, biegunkami, zmuszani do katorżniczej pracy, wiedliśmy życie zesłańca Sybiru, walcząc każdego dnia o nasze młode życie.

Po tzw. amnestii (układ Sikorski–Majski zawarty w dniu 30 lipca 1941 r.) staliśmy się sojusznikami Rosji w walce z Niemcami. Dzięki korespondencji z rodziną odnaleźliśmy się z ojcem, który prowadził żywot zesłańca Sybiru w województwie nowosybirskim.

26 lutego 1942 r. opuściliśmy nasze miejsce zesłania, pozostawiając za sobą setki grobów tych, którzy nie wytrzymali katorgi upodlenia, odchodząc na wieczny odpoczynek, w tym ponad 35% to dzieci do lat 12.

Początkowo planowaliśmy dostać się pod opiekę formującej się Armii Andersa, lecz w czasie jazdy ja i mój starszy brat Konrad zachorowaliśmy na tyfus i zostaliśmy zabrani do szpitala zakaźnego w Saratowie. Rodzice z młodszym bratem zatrzymali się w miejscowości Samojłówka i oczekiwali na nas. Nasz pobyt w szpitalu od 13 kwietnia do 25 maja 1942 r. przekreślił plan związany z Armią Andersa i zmuszeni byliśmy pozostać w Samojłówce, gdzie 1 listopada 1942 r. urodziła się nam siostra Barbara.

Po odkryciu grobów katyńskich, 26 kwietnia 1943 r. zostały zerwane stosunki dyplomatyczne między ZSSR a Polską i znowu staliśmy się elementem niepewnym, wręcz wrogim.

W maju 1943 r. aresztowano naszego ojca i osadzono go w więzieniu w Bałaszowie. Zwolniono go po ośmiu miesiącach.

Był koniec lata 1943 r., trwała okrutna wojna, panował wielki głód, zaczęliśmy puchnąć z niedożywienia. Mama z czwórką nieletnich dzieci była w skrajnej rozpaczy, widząc, jak powoli umieramy z głodu. Nic nie miała do jedzenia oprócz 300 gram chleba otrzymywanego na kartki, pokrzywy, lebiody, kory. Zrozpaczona mama dowiedziała się z codziennej gazety, że powstał Związek Patriotów Polskich, który organizuje w Zagorsku pod Moskwą dom dla polskich dzieci. Nasza dzielna matka zdecydowała się na wysłanie do Moskwy dwójki starszych synów – Konrada i mnie, by uchronić nas i resztę rodzeństwa od śmierci głodowej. Nasz wyjazd był nielegalny, ale dawał nadzieję, że uzyskane w ten sposób dodatkowe 600 gram chleba uratuje resztę rodziny. Około 10 września 1943 r. pożegnaliśmy się z mamą, Leszkiem i Basią, wsiedliśmy do żołnierskiego transportu, ukrywając się przed licznymi kontrolami NKWD. Jechaliśmy na północny-zachód, do Moskwy.

Niestety w miejscowości Tambów zostaliśmy złapani przez patrol NKWD i zaprowadzeni do aresztu dla nieletnich. Szliśmy po peronie, gdzie miejscowi kołchoźnicy wymieniali z wojskiem swoje towary, takie jak tabakę, pestki słonecznika, owoce na chleb i konserwy. Na bazarze byliśmy świadkami zamieszania. Młode złodziejaszki, w naszym wieku, okradły sprzedających. Konwój nasz, widząc, co się dzieje, pognał za szajką rabusiów. Korzystając z okazji uciekliśmy. Młodociana grupa rabusiów to dzieci, przeważnie sieroty wojenne. Żeby żyć, organizowali się w szajki po kilka osób. Przystąpiliśmy do nich. Jednak naszym celem był Zagorsk i po parodniowym pobycie nowi koledzy odprowadzili nas na stację, przekupili maszynistę parowozu i konduktora, co pozwoliło nam w miarę bezpiecznie dojechać do Moskwy na Dworzec Białoruski. Tam czekały nas nowe przykre rozczarowania, gdyż po naszym przybyciu do „Kompoldzietu” kierownik Stanisław Skrzeszewski oznajmił nam, że w Zagorsku dom jest dopiero w stadium organizacji, w dodatku przeznaczony dla polskich sierot, a my przecież mamy rodziców. Napisał nam komandirowki i kazał już legalnie wracać. Słysząc to, rozpłakałem się, twierdząc, że nie po to jechaliśmy prawie miesiąc, ryzykując życie i w okropnych warunkach, by teraz wracać. Pan Skrzeszewski dał się ubłagać i zostaliśmy tymczasowo umieszczeni w rosyjskim domu dziecka do chwili otwarcia wymarzonego przez nas polskiego Domu Dziecka w Zagorsku. Po prawie miesięcznym pobycie w rosyjskim domu dziecka, na początku listopada 1943 r. przybyliśmy do Zagorska.

Zagorsk to małe miasteczko, położone 70 km na północny wschód od Moskwy, słynące z założonego w 1340 r. monasteru, który po pożarach i przebudowach w XV w. stał się sercem prawosławia jako Troicko-Siergijewski Sobór w miejscowości Siergijew. W 1930 r., aby zatrzeć wszelkie ślady religijnego kultu, nazwę miejscowości zmieniono na Zagorsk. W 1992 r. ponownie przywrócono historyczną nazwę Siergijew Posad.

O tym, jak ważny dla prawosławia był ten niezwykły zespół architektoniczny, świadczą odbywające się tam chrzty carów rosyjskich oraz pochówki (m.in. cara Borysa Godunowa z rodziną).

Dom Dziecka Polskiego stał na wzgórzu naprzeciwko soboru, w którym była łaźnia (bania), gdzie co tydzień chodziliśmy do kąpieli. Dom był obszernym, piętrowym budynkiem, na górze znajdowały się sypialnie, sanitariaty, umywalnie.

Na dole były pokoje do odrabiania lekcji i duża sala, gdzie rano i wieczorem śpiewaliśmy „Rotę”, występowaliśmy na akademiach z okazji przyjeżdżających członków delegacji państwowych, którzy byli zapraszani, by zobaczyć, jak żyją i uczą się dzieci polskie w chwili, gdy naród radziecki zmaga się z nawałą hitlerowską.

Oczywiście był to dom elitarny dla propagandy. Częstymi gośćmi byli Wanda Wasilewska, Zygmunt Berling, Oscar Lange, byli przedstawiciele z Polski: Bolesław Bierut , Spychalski i inni.

W szkole rosyjskiej były wydzielone odrębne sale dla dzieci polskich, w których uczyli nas polscy nauczyciele i wychowawcy. Wykonywaliśmy również wszelkiego rodzaju prace porządkowe, sprzątanie poszczególnych sal, stołówki, przygotowywanie drewna na opał, sprzątanie otoczenia lub prace polowe na przydzielonym nam polu w historycznej miejscowości Dywilino.

Dzieci, którym udało się dostać się do tego Domu Dziecka, wygrały wielki los, wygrały los życia. Takim dzieckiem byłem ja, pozostawiwszy za sobą cały koszmarny okres walki o przetrwanie, o życie.

W Zagorsku znaleźliśmy opiekę, polską mowę, polskich wychowawców i nauczycieli, a przede wszystkim polską szkołę. Mieliśmy bardzo bogate życie kulturalno-oświatowe. Tworzyliśmy zespoły artystyczne, taneczne, czytaliśmy polskie książki, słuchaliśmy pogadanek o ojczystym kraju, za którym tak bardzo tęskniliśmy. Niestety, takich jak my, wybrańców losu, było tylko około 130, gdy tymczasem dziesiątki tysięcy polskich dzieci nadal umierały z głodu, zimna i katorżniczej pracy.

W marcu 1946 r. marzenie o powrocie do kraju spełniło się. 18 marca 1946 r. po uroczystym pożegnaniu w Moskwie na Dworcu Białoruskim wyjechaliśmy do Polski.

Mirosław Popławski